Tytuł zwala z nóg prawda? Rzeczywistość nie jest jednak tak straszna jak nazwa. Radioizotopowa synowektomia to nazwa zabiegu, który pomaga nam chorym na między innymi RZS. Na samo RZS zabieg ten nie pomaga, ponieważ w żaden sposób nie pomaga w samym przebiegu choroby. Może jednak znacząco wpłynąć na stan stawów, które są zniszczone. Tak więc “radioizotopowa synowektomia to zabieg polegający na zniszczeniu zapalnie zmienionej błony maziowej za pomocą promieniowania beta emitowanego przez radioizotop” http://nukleomed.pl/terapie-izotopowe/rso/
Brzmi niefajnie, wręcz odstrasza.
Przynajmniej mnie. Nie taki jednak diabeł straszny jak go malują. Jakiś czas temu pisałam Wam, że dla moich stawów ratunku z żadnej strony nie ma. Zniszczenia, które przez 15 lat dokonały się na moim organizmie są tak rozległe, że żaden specjalista nie chce się podjąć tego aby je naprawić. Byłam u kilku i nic z tego. Mój nadgarstek to rumowisko a stawów w palcach to praktycznie nie ma. Mam czekać aż zepsują się do końca i wtedy można je usztywnić na zawsze. Już 3 palce mam w ten sposób usztywnione i serdecznie podziękuję za więcej. Może i nie boli ale pożytku żadnego nie ma.
Kiedy już się poddałam, nie szukałam kogoś kto mnie naprawi lecz skupiłam się na poszukiwaniu sposobu aby dalej się nie psuć, zupełnie przypadkiem (lub nie, kto to wie) wpadłam na wpis na facebooku. To była jakaś grupa o rzs, na którą zaglądałam bardzo rzadko. Wtedy zajrzałam i bum, od razu pojawił mi się wpis o wyleczonym nadgarstku. Ból, opuchlizna, sztywność wszystko znikło za sprawą jednego zabiegu. Od razu napisałam wiadomość prywatną do tej osoby. Otrzymałam wszelkie niezbędne informacje. Okazało się, że to wcale nie jest żadna innowacyjna metoda. Nie jest też nowa! Znana od bardzo dawna, pomaga ludziom od dziesięcioleci. Czemu więc, nie otrzymałam takich możliwości leczenia zanim usztywniono mi palce? Zanim poddałam się nieudanej (moim zdaniem) operacji? Pytania pozostaną bez odpowiedzi.
Zatem co jest potrzebne aby taki zabieg mieć wykonany.
Radioizotopowa synowektomia potrzebuje przede wszystkim “zepsutego” stawu lub tarczycy (bo z tego co zauważyłam ludzie z chorą tarczycą również oczekiwali). Warunek konieczny 😉 Sprawa druga to skierowanie. Skierowanie otrzymałam od lekarza pierwszego kontaktu, że tak powiem bez żadnego problemu. Pozostało mi zapisać się do wybranego oddziału medycyny nuklearnej. Wybrałam Banacha z powodu polecenia przez reumatologa. Czas oczekiwania troszkę mnie zbił z nóg ale patrząc na kondycję służby zdrowia nie było źle. Zapisałam się w styczniu, wizytę kwalifikacyjną miałam w maju, zabieg miałam w grudniu.
Jaki jest przebieg samego zabiegu?
Muszę Wam wyznać w sekrecie, że strasznie się tego obawiałam. Mimo, że ból to mój przyjaciel to jednak lęk siedział we mnie. Bo co innego ból, który znam, który jest ze mną na co dzień a co innego ból nieznany. Może się komuś wydawać, że plotę bzdury jednak bólu nie lubię. Trudno go znoszę choć mam go dzień w dzień przy sobie. Raz jest silniejszy a raz mniejszy. Tutaj stałam przed nieznanym. Stres, który przy RZS jest absolutnym wrogiem numer 1 zadomowił się w moim sercu. Starałam się o tym nie myśleć bo przecież nic nie zmienię, nic nie przyspieszę ale jedno się mówi a drugie myśli w takich sytuacjach.
Te kilka miesięcy oczekiwania było dla mnie trudne. Obawiałam się czegoś co okazało się zwykłym zabiegiem. No może poza kwestią oczekiwania przed gabinetem. O godzinie 8 wybranego dnia miałam się zgłosić na zabieg. Znaczy tak mi się wydawało, że przyjdę na 8, zrobią mi zabieg i sobie pójdę. Otóż nie. Przyszłam na 8 z trzydziestoma innymi osobami oczekującymi na zabieg oraz z osobami towarzyszącymi. Ponieważ na radioizotopową synowektomię trzeba przyjść z osobą towarzyszącą. Tak więc, korytarz pełen ludzi, brak informacji co do czasu czy ogólnej organizacji podczas tego procesu sprawił, że nikomu już kawa potrzebna nie była. Złość, poddenerwowanie które były zwieńczeniem kilku miesięcy stresu i domysłów. Wszystko to wypełniało ten mały, ciemny korytarz.
Nerwy, frustracja i opowieści o chorobach.
Pani z rejestracji co jakiś czas wychodziła na korytarz i wyczytywała nazwiska. Moja wrodzona ciekawość i uważna obserwacja dały po jakimś czasie o sobie znać. Pani rejestratorka wywoływała osoby, które miały cechę wspólną: “zepsutą” tą samą część ciała. Łokcie z łokciami, kolana z kolanami, barki z barkami, tarczyce z tarczycami i niestety na końcu nadgarstki z nadgarstkami. Czemu niestety? Ponieważ do grupy nadgarstków należałam ja 🙂 Tak więc przyszło mi czekać do samego końca. Ale nie wiedziałam jeszcze wszystkiego. Około godziny 11.30 zostałam poproszona o przejście do innego korytarza na oddział medycyny nukleralenj gdzie takie zabiegi docelowo wykonywano. Znałam tę część szpitala, ponieważ tam właśnie robiono mi scyntygrafię o której możecie przeczytać tutaj http://kamciamamcia.pl/scyntygrafia-czyli-jak-stalam-sie-radioaktywna-na-24-h/
Kiedy pacjenci jeden po drugim opuszczali pokój zabiegowy ja wciąż czekałam.
Niepokój był już na poziomie namacalnym. Odrobinę trzęsły mi się ręce a mój oddech był płytki i urywany. Dostałam nawet nerwowego słowotoku co dzielnie znosiła moja siostra. Tak. Byłam już na skraju szaleństwa. Kiedy w końcu mnie poproszono (była godzina 13.30) okazało się, że jestem ostatnia 🙂 Ostatni będą pierwszymi czy jakoś tak 😉 Mój pobyt w gabinecie trwał około 4 minut. Musiałam dokładnie umyć dłonie oraz nadgarstki. Następnie Pani doktor użyła specjalnego płynu odkażającego. Usiadłam w wyznaczonym miejscu. W pierwszej kolejności zrobiono mi krótkie usg w celu zorientowania się gdzie należy wpuścić izotop.
Ból się pojawił gorszy niż myślałam
Pani doktor szybko i sprawnie wkłuła się co nie było bolesne i wpuściła substancję co już było niesamowicie bolesne. Znacie to uczucie kiedy ktoś wstrzykuje Wam znieczulenie? Takie rozpieranie i puchnięcie? To tutaj to było razy 100 plus ból, okrutny ból. Aż pojawiły mi się gwiazdki przed oczami. Kiedy Pani doktor wpuściła już wszystko zostałam poproszona o położenie ręki na jakimś urządzeniu, wyglądało jak xero 🙂 Nie pamiętam bo byłam skupiona na tym aby nie zemdleć. Nadgarstek obandażowana cienkim bandażem i mogłam opuścić pokój. Bolało coraz bardziej, łzy w oczach krystalizowały się. Wzrok siostry mówił dużo. Jednak w połowie drogi do wyjścia ze szpitala ból ustąpił tak nagle jak się pojawił. Do końca dnia bolało tylko przy gwałtownych ruchach.
Przez siedem dni po zabiegu musiałam unikać kontaktów z małymi dziećmi i kobietami ciężarnymi co było o tyle trudne, że mam w domu kochającego się przytulać dwulatka. Na szczęście jest on niezwykle mądry i dzielnie zniósł ten okres. Była mi jednak potrzebna do pomocy osoba w tym okresie do czynności codziennych jak chociażby ubieranie. Należało oszczędzać staw, nie ruszać nim przez kilka dni. Wszystkie te zalecenia były nawet rozsądne. Mógł się pojawić obrzęk lub ból konkretnego stawu jednak u mnie nic takiego miejsca nie miało. Na wynik zabiegu trzeba trochę poczekać. Mam jednak nadzieję, że coś to da bo to już ostatnia znana mi możliwość, chociaż kto wie co skrywa przede mną przyszłość.