Poród – wydarzenie w naszym życiu o którym nikt nam prawdy nie chce powiedzieć. Mamy i babcie mówią : sama zobaczysz, nie jest tak strasznie, ten ból się zapomina. Koleżanki nie za bardzo chcą się dzielić tym doświadczeniem, być może dlatego że jest to zbyt osobiste, a być może dlatego, że nie chcą wracać do tej traumy. Od położnych i lekarzy też się guzik dowiecie. Prawda jest taka, że nikt nigdy do końca nie che nam tego procesu opisać.
Ja to zrobię. Opiszę Wam mój poród.
Czy kichnęłam i bach jest dziecko? Czy też musiałam włożyć w to nieco więcej wysiłku 🙂 Odpowiedź znajdziecie poniżej.
Jasiek długo kazał na siebie czekać i jak prawdziwy królewicz to on chciał wyznaczyć datę swojego przyjścia na świat. Termin był na 11.07 a z usg na 04.07. Wiadomo, że od połowy czerwca siedzieliśmy z mężem jak na szpilkach oczekując tego momentu, jakiegoś sygnału że to już! Czekałam na skurcze, skupiałam się na tym żeby ich nie przeoczyć zamiast cieszyć się tymi ostatnimi chwilami wolności 😉 Bałam się, że przeoczę, poród się zacznie i będzie za późno żeby jechać do szpitala! O ja naiwna. W czasie mojej ciąży miałam dwa razy skurcze przepowiadające, byłam z tego powodu na izbie przyjęć. Pytałam położną, jak w takim razie rozpoznać te prawidłowe skurcze? A ona mi na to: tego się nie da przeoczyć. No więc czekałam na coś czego nie da się przeoczyć.
KTG
Od 4.07 co dwa dni jeździłam na izbę przyjęć na KTG. Moje zaskoczenie było ogromne, kiedy okazało się, że Jasio to nie jedyny egzemplarz królewicza mającego gdzieś terminy. Spotkałam tam m.in koleżankę ze szkoły rodzenia, której córeczka była po terminie tyle co mój Jasio, ba spotkałam kobitkę, która termin miała zbieżny z moim i też widywałyśmy się co drugi dzień w szpitalu. Do dziś pamiętam jak jeździłam rano autobusem (bo znaleźć miejsce na parkingu pod szpitalem to wyczyn nad wyczyny i w dodatku jak ukończy się te manewry to trzeba srogo płacić), do dziś pamiętam ten zapach lata, promienie słońca (bo było to upalne lato) i uprzejmych ludzi w autobusie, którzy zawsze znaleźli dla mnie miejsce na te 5 przystanków. Mój brzuch był naprawdę ogromny, wszak Jasio już dawno powinien być po drugiej stronie, być może stąd ta uprzejmość w środkach komunikacji.
Strach
Strasznie bałam się porodu, już od wielu lat. Od kiedy sięgam pamięcią, poród był dla mnie powodem do obaw, niepokoju. Kiedy się jest takim hipochondrykiem i panikarą jak ja, to trudno żeby nie odczuwać strachu przed porodem. Przecież, tak wiele rzeczy może pójść nie tak. Przecież co chwilę słyszy się o komplikacjach. Nie da się do końca przewidzieć co się wydarzy. Ja wiem, że nie nastrajam pozytywnie, ale taka jest prawda. Znakomita większość kończy się dobrze, kobieta ciężarna kichnie i voila piękny noworodek ląduje u niej na brzuchu.
Ja jednak jestem typem, który zamiast wyobrażać sobie pozytywne scenariusze, wynajduje dziury w całym i uruchamia swoją wyobraźnie w zły sposób. Nie będę Wam tutaj opisywała tego co produkował mój mózg, bo to nikomu nie będzie służyć 😉 Im bliżej porodu tym gorzej. Otuchy dodawały mi historie koleżanek, które jedna po drugiej wydawały na świat swoich potomków/potomkinie szybko, sprawnie, zgrabnie no na medal po prostu. W takich chwilach myślisz sobie: one dały radę to ja też dam! Im więcej szczęśliwych zakończeń, tym Twój nastrój jest coraz lepszy.
Poczekalnia
Tak sobie co te dwa dni jeździłam na tą izbę przyjęć. Robiono mi ktg, wizyta u lekarza i paszła do domu. Trzeba czekać. Nie dostałam od nikogo informacji jak długo będziemy czekać, czemu Jasio jeszcze tam siedzi, czy to dobrze, czy może nie, w ogóle dlaczego sytuacja jest jaka jest. Oni nie mówili, a ja trąba nie pytałam. Dla lekarzy na izbie przyjęć ginekologicznej, takie przypadki jak my są rutyną. Nie mówią nic o naszej sytuacji, bo dla nich to oczywistość, ba oni są pewni że my wiemy co i jak, że my wiemy dlaczego chociażby co dwa dni trzeba robić KTG.
No prawda jest taka, że my gówno wiemy, no bo skąd. Wtedy naszym wiarygodne źródłem informacji staje się….. (werble) poczekalnia izby przyjęć! Bingo. Tam opowieści dziwnej treści stają się naszym wyznacznikiem. Bo moja koleżanka to tak, a u mojej siostry to tak, a mojego męża siostry męża matki to było tak, itp, itd. Żarty żartami, ale ja właśnie z takich opowieści dowiedziałam się, że maksymalnie 10 dni po terminie poród jest wywoływany i mgliście co to jest to wywoływanie porodu (tego w sumie żadna dobrze nie wiedziała, takie trochę było to owiane nutką tajemnicy i niedopowiedzeń).
Traumatyczna trauma
Pech chciał, że mój lekarz prowadzący wjechał sobie na urlop. Podczas gdy ja przeżywałam męki umysłowe w oczekiwaniu na te pierwsze skurcze on grzał sobie cztery litery na jakiejś egzotycznej wyspie. Był przekonany, że jak wróci to Jasio będzie już po drugiej stronie brzucha. Od 3 miesiąca ciąży uczęszczałam do lekarza (zmieniłam lekarza prowadzącego), który prywatny gabinet miał tuż pod moim nosem a dodatkowo pracował w szpitalu, który był nieco dalej pod moim nosem. Jest on wspaniałym specjalistą stąd też nasz wybór. W obliczu mojego krwiaka, odległość do lekarza miała dla mnie ogromne znaczenie. Jednak, gdy było już kilka dni po wyznaczonym terminie porodu, lekarza wciąż nie było.
W związku z wizytami w szpitalu co drugi dzień, odbywała się też konsultacja lekarska z obecnym na oddziale czy też w przychodni lekarzem. 10 lipca trafiłam na bardzo sympatyczną lekarkę. Była bardzo przebojowa, energiczna. No przypadła mi do gustu. Bardzo dobrze znała się z moim ginekologiem o czym mnie poinformowała. W trakcie badania bez zapowiedzi, bez wytłumaczenia no w zasadzie z zaskoczenia zepsuła czop śluzowy. Bolało jak diabli. Ja zdezorientowana, patrzę na nią, ze łzami w oczach i pytam co się właśnie wydarzyło! A ona mi na to, że to przyspieszy poród, za 5 dni widzimy się na porodówce i że mój gin będzie z tego zadowolony. Czaicie? Nie dostałam żadnego tłumaczenia medycznego zaistniałego wydarzenia.
Za 5 dni Pani urodzi!
W ciąży jak to w ciąży, znikają gdzieś nasze szare komórki mózgowe i tracimy zdolność łączenia ust z mózgiem w pewnych sytuacjach, przynajmniej ja straciłam. Wyszłam na korytarz do męża, bo akurat tego dnia ze mną pojechał i zaczęłam płakać, trochę z bólu ale bardziej z przerażenia. Mąż jak to prawdziwy facet, jak usłyszał historię chciał się tam wrócić z nie do końca pozytywnym nastawieniem i niewiadomymi zamiarami. Powstrzymałam go. Pojechaliśmy do domu. I co? dr google poszedł w ruch i wyobraźcie sobie nie znalazłam nic na temat takiej metody. O zgrozo, co ta wariatka mi zrobiła. Obdzwoniłam wszystkie koleżanki w podobnej sytuacji do mnie. Nic, nikt nic wie, nikt nic nie miał takiego, ogólnie zero informacji.
Czuję jak strach powoli mrozi mi serce. Kurczowo trzymam się za brzuch, jakby to mogło ochronić Jasia przed skutkami działań tej szalonej kobiety. Oczywiście różne scenariusze mam już w głowie: to wcale nie była lekarka, weszła sobie jakaś uciekinierka z psychiatryka, założyła kitel i puszcza wodze swojej fantazji znęcając się nad biednymi ciężarnymi. W oparach logicznego myślenia jakie mi jeszcze pozostało, napisałam smsa do mojego ginekologa co on tych wyspach galapagos czy gdzie tam przebywał. Odpisał mi: wszystko jest ok, za 5 dni pani urodzi 🙂 Jak wrócę to proszę wpaść z potomkiem.
Czy rzeczywiście tak było? Tego dowiesz się w części drugiej – tylko dla ludzi o mocnych nerwach!
Jeśli spodobał Ci się ten wpis to będę bardzo wdzięczna, gdy polajkujesz wpis na moim fanpejdżu, wpadniesz na instagrama lub polubisz